Zginęły u progu Odradzającej się Ojczyzny 17 lutego 2014


Oto wspomnienie Zbigniewa Urbańskiego, brata Melanii, który wówczas, 27 stycznia 1945 r. miał 13 lat.
Urodziłem się w Śmiglu w 1932 roku. Ojciec mój Ignacy był inwalidą wojennym – całkowity słuch na jedno ucho i częściowo na drugie stracił pod Verdun. Nie przeszkodziło mu to jednak wziąć udział w Powastaniu Wielkopolskim, a następnie w wojnie bolszewickiej, skąd go jednak, jako niezdolnego do walki frontowej, wycofano i przeniesiono do wojskowych warsztatów mundurowych w Poznaniu. Tak więc został krawcem.
W Śmiglu mieszkaliśmy na ul. Zdrojowej 7 (obecnie 15) na parterze patrząc z ulicy, a na pierwszym piętrze patrząc z podwórza. Zajmowaliśmy od wejścia po prawej stronie trzy pomieszczenia: kuchnię i pokój od podwórza i pokój od ulicy. Oprócz rodziców (matka Józefa) było nas wtedy troje rodzeństwa: siostry Stanisława i Melania oraz ja. (Później urodził się jeszcze Aleksander). Naszymi sąsiadami z lewej strony od wejścia była niemiecka rodzina Szwarców, która zajmowała pokój z kuchnią. Współżyło się nam z nimi dobrze. Z ich czwórka dzieci – trzech chłopców i dziewczyna razem się bawiliśmy. My mówiliśmy po niemiecku, oni mówili po polsku. Po wkroczeniu do Śmigla Niemców Szwarcowie się wyprowadzili i mieszkanie po nich zajęła rodzina Drótkowskich z synami: Mirosławem – Późniejszym oficerem, Wiesławem i Januszem.
Pod koniec wojny ojciec wraz z najstarszą siostrą Stanisławą zatrudnieni byli przy kopaniu rowu przeciwczołgowego, który przecinał szosę w Bruszczewie, a następnie zostali wywiezieni do Sieradza. Ojciec powrócił stamtąd 24 a siostra 26 stycznia 1945 roku.
Dwa dni przed nadejściem wojsk radzieckich z daleka słychać było odgłosy strzałów artyleryjskich, ale nic nie zapowiadało, że na Śmigiel spadną jakieś pociski. Niemcy zaczęli opuszczać miasto różnymi środkami lokomocji. Na rynek zwieziono stertę słomy i siana, którymi się okrywali. Moja szefowa, tu nadmieniam, że już jako 11 letni chłopiec, by nie dostać się do baldoków, niemieckich rolników, którzy się uwłaszczyli polskimi gospodarstwami – pracowałem w firmie Kuppi (mieściła się w nieistniejącym dziś budynku przy ul. Jagiellońskiej 3, obecnie drogeria), a więc szefowa każdemu pracownikowi przydzieliła zadanie. Mnie kazała się tylko modlić.
Ale wróćmy do 27 stycznia 1945 roku. Rano spadł śnieg. Ja przygotowywałem się do założenia łyżew, a tu mama kazała mi iść do sklepu po mleko, który mieścił się gdzieś koło sklepu Melzera (to chyba jeden ze sklepów warzywnych przy ul. Jegiellońskiej. Sklep Melsera – dziś gospodarstwa domowego). Dodam, że dla Polaków było tylko mleko odciągane z tłuszczu. Wróciłem jednak po kartkę, którą Melania podała mi przez niedomknięte drzwi. Przebiegłem może około 100 metrów i nagle usłyszałem huk. Cofnąłem się i zobaczyłem, że z dachu naszego domu lecą dachówki. Wchodzę do mieszkania i widzę jak mama wynosi na rękach siostrę Melanię z zakrwawioną twarzą do sąsiedniego budynku (obecnie pod nr 17 z facjatką), w którym mieszkała pani Zarabska. Gdy położono ja na podłodze – była pozbawiona części twarzy – i przykryto prześcieradłem, było jeszcze widać, jak siłą tętnicy wytrysk krwi uderza w prześcieradło. W mieszkaniu było żółto od prochu i czuć było kwaśny zapach. Po chwili ocknęliśmy się i uświadomiliśmy sobie, że w kuchni z Melanią była też Stanisława. Okazało się, że stalowy stożek pocisku przeszył kuchenną szafę i przewrócił ją na Stanisławę a odłamkiem zranił ją w szyję. Zorganizowano nosze i odniesiono ją do szpitala.
Natomiast u sąsiadów zginął Wiesław. Jego rodzice byli poza domem, z nim był brat Janusz, który przez okno w kuchni oglądał na ulicy śnieg. Armatni pocisk wpadł przez mur zewnętrzny tuż pod sufitem do pokoju, w którym Wiesław bawił się drewnianymi wózeczkami, w nim eksplodował a jeden z odłamków uderzył go w skroń, wgniótł część czaszki i spowodował natychmiastową śmierć. Tor wystrzelonego pod Bruszczewem pocisku był następujący: najpierw przebił mur zewnętrzny ( W trakcie tynkowali budynku pracownicy ZGKiM w Śmiglu w tynku wyryli datę 27 I 1945 a pod nią kółkiem zaznaczyli miejsce rażenia) i wpadł do pokoju Drótkowskich, w którym eksplodował zabijając Wiesława, następnie jego stalowy stożek przebijając ścianę i kuchenny kredens śmiertelnie ranił przebywającą w kuchni Melanię i dopiero utkwił w ścianie zewnętrznej pokoju – z kuchni do pokoju przeleciał przez kotarę – stykającej się z murem domu, w którym mieszkała pani Zarabska. Tak więc jego stożek „przeszył” całą szerokość budynku. Nie wiedzieliśmy czy będzie dalej eksplodował. Wyjął go jeden z radzieckich żołnierzy i porzucił w nieodległym ogrodzie. Został jednak znaleziony i później wmurowany w płytę nagrobną. Dziś zdaje sobie sprawę, że grubym wtedy pozostał w domu, to przykręcając sobie łyżwy znalazłbym się na torze lotu pociskowego stożka. Wracając jeszcze do siostry Stefanii. Po przeniesieniu jej przez młodych ludzi, zdaje się, że wśród nich był jeden z Grzelaków, do szpitala była nieprzytomna i lekarz twierdząc, że ma przerwaną tętnicę uznał ją za zmarłą. Jak się później dowiedzieliśmy od pracującej tam siostry zakonnej, ta około godz. 1500 (wypadek zdarzył się parę minut po 1000) zauważyła, że żyje i wtedy poddano ja operacji.
Pogrzeb był tydzień po wypadku. Bardzo dużo ludzi, Stanisława urlopowana za szpitala z owiniętą szyją, ksiądz bodajże z Bronikowa – tam też potajemnie przystąpiłem do I Komunii św. i dwie trumny niesione z domu na cmentarz. Uczestniczył w nim też radziecki oficer ubrany w skórę, a więc związany z czołgami, o ciemnej cerze i orlim nosie, chyba Gruzin. Gdy trumny spuszczono do mogiły, grobowiec wybudowano rok później, wyjął pistolet i strzelił w powietrze. Z pepeszy, zawtórował towarzyszący mu żołnierz. Cała moja chłopięca ciekawość skupiła się na nich...
Oficer poprosił ojca by mógł uczestniczyć w stypie, która odbyła się w uszkodzonym jeszcze mieszkaniu. Oczywiście pozwolono mu zasiąść do stołu. Do dziś pamiętam jak powiedział: „moja żona, dzieci, babuszka zostali wpędzeni do Morza czarnego i rozstrzelani. Mnie nic nie pozostaje. Idę walczyć, bo jestem sam” Wręczył też ojcu gruby zwitek pieniędzy, które u nas były bez wartości, gdyż były z guberni krakowskiej.
Wróćmy jednak jeszcze do pocisku. O ile dobrze wiem to spod Bruszczewa w kierunku Śmigla wystrzelono ich cztery i miały trafić w dom pana Nowaka, w którym mieścił się hotel (dziś św. Wita 16). W nim rzekomo miało jeszcze urzędować wycofujące się dowództwo niemieckie. Jeden pocisk uderzył w fundament kościoła św. Wiata od strony Łukomskiego (obecnie Psarski – Nieniewski), inny zerwał wieżyczkę z tego domu, jeszcze inny wpadł i przeleciał przez przeszkloną część domu Kubali do ogrodu, a ten czwarty – nie wiem czy wystrzelono je w jednej kolejności – przeleciał przez nasz dom, w którym mieszkaliśmy zabijając dwoje dzieci.
Wracając do Herty Kuppi...
Muszę stwierdzić, że Herta Kuppi była dla mnie bardzo dobrym pracodawcą. Nawet dziś dziwię się, że chciała ze mnie zrobić prawdziwego kupca wysyłając mnie na przykład na naukę rachunków do pana Urbaniaka, późniejszego sekretarza miejskiej rady narodowej. I z tej też racji ta firma była mi bliska. Byłem wyznaczony, mimo że byłem chłopcem, do obsługi klientów co czyniłem oczywiście po niemiecku. Kasjerką była również Polka, mieszkała tu niedaleko centrum...(Chrzanówna...?) Tak! Chrzanówna. Firma Kuppi to był największy sklep branży spożywczo-metalowej. To w Śmiglu jeden z najpiękniejszych (wówczas) budynków. Znałem wszystko, wiedziałem gdzie i co było. Piwnice pełne towaru: wódki w rewirach z podziałem na gatunki, porcelana w drewnianym sianie... Budynek był objęty strażą, ale kto odważyłby się odmówić Rosjanom. Wchodzili do piwnic oświetlając pochodniami skręconymi z papieru, które gdy się dopalały, rzucali na ziemię. I tak moim zdaniem, przez nieostrożność, doszło do pożaru. Wykluczam możliwość celowego podpalenia.

Zbigniew Urbański, Kórnik

Śmigiel, Miasto Wiatraków
Śmigiel Travel
Centrum Kultury w Śmiglu