Warto pamiętać. Cykl o "Rzezi Wołyńskiej" cz 2 04 lutego 2019

Tak je wspomina: Była godzina 14. W pewnej chwili w lesie padł strzał. Wszyscy: mama, ciocia Maria i dzieci – ja z siostrą Aliną i bratem Romanem uciekliśmy w zboże. Ojciec w tym czasie był przy wozie, który z żywnością stał blisko traktu i był przygotowany na wyjazd do Horochowa. Gdy usłyszał strzał, pobiegł nam na pomoc, a gdy dotarł do domu, banderowcy byli już na podwórku, na koniach z bronią. Już nas tam nie zobaczył. Wleciał do mieszkania, ale tam też już nas nie było. Okno wychodziło na pola, a banderowcy czekali aż wyjdzie z domu, więc on przez to okno uciekł w zboże. Bandyci dostrzegli to i wysłali jednego za nim, na koniu. Ojciec zdążył dosyć daleko uciec, ale zmęczył się, położył i odpoczywał. Bandyta jednak go dogonił, a jak tylko ojciec go zobaczył, zerwał się. Ukrainiec zatrzymał się i czekał na innych, tak jakby zamierzał poddać ojca mękom. Ale ojciec złapał konia za uzdę krzycząc „Strzelaj”. Ten niespodziewanie odwrócił się, wystrzelił w górę i ... odjechał. Do dziś nie mogę sobie tego wytłumaczyć..., może w tym człowieku odezwało się sumienie? Następnie ojciec uciekał w kierunku traktu, który prowadził na Horochów. W pewnym momencie usłyszał, że ktoś jęczy. Poszedł w tym kierunku, a była to 15-letnia Lusia Sawicka, która cały bok miała pokłuty bagnetem. Ojciec wziął ją na plecy i wyniósł na trakt. Akurat jechał niemiecki samochód i Niemcy zabrali ją do szpitala w Horochowie. Lusia została tam wyleczona. Przeżyła, a po wojnie zamieszkała w Olszewie. Jest dzisiaj w wieku 82 lat. (…) Blisko lasu, na uboczu wsi, mieszkał z rodziną gajowy Antoni Zwierzański (65 1). Ponieważ jego gajówka była oddalona od wsi po napadzie zgromadzili się tam uciekinierzy (ok. 20 osób), sądząc, że bandyci ich tam nie znajdą. Antoniego Zwierzńskiego i jego żony Franciszki w domu nie było, bo akurat udali się do Horochowa. Była tylko ich 18-letnia córka Hania. Banderowcy jednak do gajówki dotarli. Okrążyli dom, a przebywających tam Polaków wyprowadzili i kazali im kopać dół. Potem po kolei wszystkich zakłuwali bagnetami i wrzucali do tego dołu. Niektórzy z nich jeszcze żyli i byli dobijani, słychać było potworny jęk. W ten sposób mordowana była też kuzynka mojej mamy. Ona była ostatnią, więc leżała na wierzchu przysypana ziemią. Nie dobili jej. Wieczorem wydrapała się z tego dołu i na kolanach przyczołgała do Radziechowa. Tam spotkała się z mamą i ciocią Marią. Zdążyła opowiedzieć o tragedii ludzi, którzy tam zginęli, po czym zmarła. Bezpośrednio po napadzie moim najbliższym udało się uniknąć śmierci. Razem z mamą i innymi osobami siedzieliśmy w zbożu. Los jednak okazał się dla nas łaskawy. W pewnej bowiem chwili usłyszeliśmy, że ktoś się zbliża. Rozmawiano po ukraińsku. Na nieszczęście dziecko cioci Antoniny zaczęło płakać. Ukazali się nam dwaj Ukraińcy — jeden prowadził krowę, a drugi szedł z karabinem obok. Ten z karabinem zaczął go repetować. Nagle jednak zdarzyło się coś niezwykłego — mama nas przytuliła do siebie, żeby zabili nas razem, ciocia Antonina przytuliła do siebie maleństwo, a ciocia Maria uklękła i modliła się na głos. Wtedy ten z krową powiedział do tego z karabinem — „nie zabijaj, szkoda dzieci!” i ...odeszli. Dwie doby włóczyliśmy się w zbożu, noce były chłodne, a my dzieci byłyśmy tylko w cienkich sukienkach. Mama na noc robiła legowisko ze zboża, kładła blisko siebie i przykrywała psem. Mimo że chronił nas przed zimnem, to był z nim kłopot, bo szczekał. W końcu mama zostawiła go u znajomego Ukraińca, a my sami uciekliśmy do lasu. Tam zebrało się nas około 25 osób. W tym lesie był wąwóz, który jednocześnie wyznaczał granicę między polską Lulówką, a ukraińską wsią Jeziorki, obok drogi do Radziechowa. Był on patrolowany przez dwóch Ukraińców, którzy chodzili wzdłuż niego, wymijając się pośrodku. Obserwowaliśmy to i w momencie, kiedy na jakimś zakręcie zatrzymali się, zdążyliśmy przebiec na drugą stronę. Po tej stronie był posterunek niemiecki. Zanim jednak tam dotarliśmy, natknęliśmy się na jakieś Ukrainki. Ciocia Maria, która znała dobrze ukraiński, zakazała nam mówić po polsku i udawała Ukrainkę, nawet modliła się po ukraińsku pod figurą. Ukrainki widziały dzieci. Nawet mówiły, że przyniosą nam jedzenie i picie. Ciocia jednak nie miała do nich zaufania, podziękowała i przedzieraliśmy się dalej. Tak doszliśmy do niemieckiego posterunku. Niemcy poinformowani zostali o ukraińskich mordach i naszych przeżyciach. Zaraz też zorganizowali transport, dali nakaz ukraińskim gospodarzom, aby odwieźli nas do Radziechowa i przydzielili do każdego wozu po dwóch uzbrojonych w karabiny Niemców. Potem, to już był Lwów, Kraków i szukanie nowego miejsca na polskiej ziemi, którym stała się Wielkopolska. Pamiętam tę podróż - jechaliśmy wagonami „bydlęcymi”, w których toaletą dla wszystkich była dziura w podłodze. Obecnie mieszkam z rodziną syna na wsi. Jestem od trzech lat wdową. Miałam męża ze Stanisławowa, z którym przeżyliśmy 52 lata. Lulówka, to miejscowość zrównana przez bandytów z ziemią. Poniesione zostały ogromne straty ludzkie. Przez całe moje życie, także pisząc te słowa, uważałam i uważam, że to życie zawdzięczam Opatrzności Bożej; która czuwała nad nami. Gdyby nie padł ten strzał w lesie, bylibyśmy wszyscy wymordowani. Ten strzał był znakiem, że musimy uciekać.

Regina Wilczyńska

WS 7/2018

Śmigiel, Miasto Wiatraków
Śmigiel Travel
Centrum Kultury w Śmiglu